Raymond Queneau, Zazie w metrze
Copyright for the Polish translation Dorota Chmielewska Preda.
Rozdział XII
Trouscaillon i wdowa Mouaque przeszli już kawałek drogi, powoli ręka w rękę,
ale prosto przed siebie, a ponadto w milczeniu, kiedy zorientowali się, że idą
ręka w rękę powoli ale prosto przed siebie a ponadto w milczeniu. Wtenczas spojrzeli
na siebie i uśmiechnęli się: ich dwa serca przemówiły. Pozostali tak twarzą
w twarz, zastanawiając się, co by tu sobie powiedzieć i w jakim języku to wyrazić.
Wtedy wdowa zaproponowała, by natychmiast upamiętnić to spotkanie osuszając
kieliszeczek i by w tym celu udać się do sali kawiarni Vélocipède na bulwarze
Sébastopol, gdzie już kilku przekupniów zwilżało sobie układ pokarmowy przed
rozwózką warzyw. Marmurowy stolik zaoferowałby im aksamitną kanapę, a oni zanurzyliby
usta w bursztynowym płynie, czekając aż kelnerka o bladej skórze oddali się,
by pozwolić wreszcie miłosnym słowom wykwitnąć poprzez bąbelkowanie ich piwa.
W porze, kiedy pije się soki o mocnych kolorach i mocne likiery o kolorach bladych,
pozostawaliby oparci na wyżej wzmiankowanej aksamitnej kanapie, wymieniając
w zmieszaniu ich splątanych dłoni wyrazy płodne w zachowania płciowe w niedalekiej
przyszłości. Ale, ale, stop – odpowiedział jej Trouscaillon – nie mogę tak zaraz,
bellikoz of uniform; proszę mi dać chwilkę na zmianę łaszków. I dał jej schadzkę
na aperitif w piwiarni Sphéroïde, troche wyżej na prawo. Bowiem mieszkał na
ulicy Rambuteau.
Wdowa Mouaque, powróciwszy do samotności, westchnęła. – Robię głupstwa – powiedziała
do siebie półgłosem. Ale tych kilka słów nie upadło wcale płasko i bez niczyjej
wiedzy na chodnik; wpadły one w antenki jednej, która bynajmniej nie była głucha.
Mimo iż przeznaczone do użytku wewnetrznego, te dwa słowa wywołały następującą
odpowiedź: któż ich nie robi. Ze znakiem zapytania albowiem odpowiedź była pytająca.
– A, to znowu ty – powiedziała wdowa Mouaque.
– Patrzyłam na was przed chwilą, zabawni byliście oboje, pani i glinaman.
– W twoich oczach – powiedziała wdowa Mouaque.
– „W moich oczach?” Co „w moich oczach”?
– Zabawni – powiedziała wdowa Mouaque. – W innych oczach wcale niezabawni.
– Wcale niezabawnych – powiedziała Zazie - to ja olewam.
– Jesteś sama?
– No tak, moja droga, przechadzam się.
– To nie jest ani odpowiednia godzina, ani dzielnica, żeby pozwalać małej
dziewczynce samej się przechadzać. Co się stało z twoim wujkiem?
– Włóczy się z turystami. Zabrał ich na bilard. Ja w międzyczasie poszłam
się przejść. Bo mnie tam bilard zanudza. Ale mam do nich dołączyć w porze żarcia.
A potem pójdziemy zobaczyć, jak tańczy.
– Tańczy? Kto?
– Mój wujek.
– On tańczy, to słonisko?
– I to w baletowej spódniczce – odparła dumnie Zazie.
Wdowę Mouaque zamurowało.
Doszły na wysokość sklepu spożywczego sprzedającego hurtowo i detalicznie; po
drugiej stronie jednokierunkowego bulwaru apteka, nie mniej hurtowa i nie mniej
detaliczna, wyładowywała swoje zielone światła na tłum żądny rumianku i wiejskiego
pasztetu, karmelków i środków przeciwczerwiowych, sera szwajcarskiego i baniek
lekarskich, tłum, który wsysające sąsiedztwo dworców zaczynało zresztą przerzedzać.
Wdowa Mouaque westchnęła.
- Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli się trochę z tobą przejdę?
- Chce pani czuwać nad moim prowadzeniem się?
- Nie, ale dotrzymasz mi towarzystwa.
- Mam to gdzieś. Wolę być sama.
Wdowa Mouaque znowu westchnęła.
- A ja czuję się taka samotna... taka samotna... taka samotna...
- Samotna moja dupa – powiedziała dziewczynka ze zwykłą jej poprawnością językową.
- Powinnaś być bardziej wyrozumiała dla dorosłych – powiedziała kobieta głosem
pełnym łez. – Ach! Gdybyś wiedziała...
- To ten gliniarz panią wprawia w taki stan?
- Ach miłość... kiedy poznasz...
- Tak myślałam, że w końcu zacznie mi pani wygłaszać te świństwa. Jeśli będzie
tak pani dalej, to zawołam glinę... innego...
- To okrutne – powiedziała z goryczą wdowa Mouaque.
Zazie wzruszyła ramionami.
- Biedaczka... No, nie jestem taka narowista. Zostanę z panią do czasu aż się
pani uspokoi. Mam dobre serce, nie?
Zanim wdowa Mouaque zdążyła odpowiedzieć, Zazie dodała:
- Mimo wszystko... gliniarz. Mnie to obrzydza.
- Rozumiem cię. Ale co chcesz, przypałętał się. Może gdyby twój wujek nie został
przewodnapowany...
- Mówiłam już pani, że on jest żonaty. A moja ciocia jest o wiele lepsza od
pani.
- Nie zachwalaj swojej rodziny. Mój Trouscaillon mi wystarcza. A raczej wystarczy.
Zazie wzruszyła ramionami.
- To wszystko trąci melodramatem – powiedziała. – Nie znalazłaby pani innego
tematu do rozmowy?
- Nie – powiedziała energicznie wdowa Mouaque.
- To w takim razie – powiedziała nie mniej energicznie Zazie – ogłaszam pani,
że tydzień dobroci się skończył. Dwidzenia.
- Mimo wszystko dziękuję, moje dziecko – powiedziała wdowa Mouaque pełna pobłażliwości.
Przeszły razem osobno ulicę i znalazły się przed piwiarnią Sphéroïde.
- O – powiedziała Zazie – pani znów tu. Śledzi mnie pani?
- Wolałabym cię widzieć gdzie indziej – powiedziała wdowa.
- Ona jest najlepsza. Pięć minut temu nie można się było od pani odczepić. Teraz
trzeba omijać z daleka. To od miłości?
- Co chcesz? Jeśli jesteś taka ciekawa mam tu właśnie randkę z moim Trouscaillonem.
Z podziemia dochodził je się wielki gwar.
- A ja z moim wujciem – powiedziała Zazie. – Wszyscy tam są. Na dole. Słyszy
pani, jak się podniecają w pełnej prehistorii? Bo, jak już pani mówiłam, ja
bilard...
Wdowa Mouaque przyglądała się szczegółowo zawartości parteru.
- Nie ma go, tego pani ladaco – powiedziała Zazie.
- Jeszczenie – powiedziała kobieta. – Jeszczenie.
- Jasne. Nigdy nie ma glin w knajpach. To zabronione.
- Tutaj – powiedziała finezyjnie wdowa – to się zdziwisz. Poszedł przybrać się
po cywilnemu.
- I myśli pani, że go pani rozpozna w tym stanie?
- Kocham go – powiedziała wdowa Mouaque.
- W międzyczasie – powiedziała otwarcie Zazie – niech pani zejdzie wypić z nami
szklaneczkę. A może on też jest w podziemiu. Może specjalnie to zrobił.
- Nie przesadzajmy. On jest gliną, nie szpiegiem.
- A co pani o tym może wiedzieć? Zwierzał się pani? Już?
- Ufam mu – powiedziała paniusia nie mniej ekstatycznie co enigmatycznie.
Zazie jeszcze raz wzruszyła ramionami.
- No... jedną szklaneczkę, to pani odnowi myśli.
- Czemu nie – powiedziała wdowa, która, spojrzawszy na zegarek, stwierdziła,
że ma jeszcze dziesięć minut do przybycia jej gligolo.
Z góry schodów widać było małe kulki ślizgające się żwawo po zielonych pokrowcach
i inne, lżejsze tworzące mgłę, która unosiła się z kufli i z wilgotnych szelek.
Zazie i wdowa Mouaque zauważyły zwartą grupę turystów skupioną wokół Gabriela,
który właśnie obmyślał wysokiej trudności karambol. Przeprowadziwszy go pomyślnie,
był oklaskiwany w róznych idiomach.
- Cieszą się, a? – powiedziała Zazie dumna ze swego wujka.
Kobieta robiła wrażenie, że się zgadza.
- Ależ oni są głupi – dodała Zazie z rozczuleniem. – A jeszcze nic nie widzieli.
Kiedy Gabriel pojawi się w baletowej spódniczce, wtedy porozdziawiają gęby.
Kobieta raczyła się uśmiechnąć.
- Co to właściwie jest ciota? – zapytała ją Zazie poufale jak starą kumpelę.
– Pederasta? Gej? Pedał? Hormosessualista? Są jakieś różnice?
- Moje biedne dziecko – powiedziała z westchnieniem wdowa, która od czasu do
czasu odnajdywała szczątki moralności na użytek innych w ruinach swojej – unicestwionej
przez uroki glinamana.
Gabriel, który właśnie spartolił pchnięcie sześć-bandy, zauważył je wreszcie
i przesłał im nieznaczne pozdrowienie dłonią. Następnie podjął spokojnie swoją
serię, zapominając o niepowodzeniu ostatniego karambolu.
- Wracam na górę – powiedziała zdecydowanie wdowa.
- Miłych niezabudek – powiedziała Zazie, idąc zobaczyć z bliska grę w bilard.
Bila rozgrywająca znajdowała się na f2, druga biała bila na g3, a czerwona na
h4. Gabriel przygotowywał się do wprawienia bili w ruch wirowy i w tym celu
polerował końcówkę swego kija bilardowego. Odezwał się:
- Strasznie jest naczepna ta baba.
- Ona ma potworny flirt z glinamanem, co to przyszedł z tobą pogadać, kiedy
się zjawiliśmy w barze.
- Mam to gdzieś. Na razie pozwól mi grać. Dosyć głupot. Spokój. Tylko spokój.
Wpośród ogólnego podziwu wzniósł swój kij w powietrze, by następnie uderzyć
bilę rozgrywającą tak, żeby opisała łuk paraboli. Uderzenie, zboczywszy ze swego
właściwego przeznaczenia, pocięło na pasy pokrowiec, który przedstawiał wartość
rynkową wycenianą przez właścicieli lokalu. Turyści, usiłujący bezskutecznie
osiągnąć podobny efekt na sąsiednim sprzęcie, objawili swój podziw. To był najwyższy
czas, żeby pójść coś zjeść.
Zrobiwszy zbiórkę na zapłacenie kosztów i sprawiedliwie wyrównawszy rachunek,
Gabriel pozbierał towarzystwo, włącznie z graczami w pimponga, i zaprowadził
ich przegryźć coś na powierzchni. Piwiarnia na parterze zdała mu się bardzo
dobrze nadawać do tego przedsięwzięcia, toteż zwalił się na kanapę, zanim jeszcze
zauważył wdowę Mouaque i Trouscaillona przy stoliku vise-à-vise. Pomachali mu
wesoło, a Gabriel z trudem rozpoznał glinamana w odświętniaku, który mizdrzył
się u boku baby. Słuchając jedynie intermitencji swego dobrego serca, zaprosił
ich gestem, by dołączyli do jego świty, co niechybnie uczynili. Cudzoziemcy
dławili się z zachwytu nad taką ilością koloru lokalnego, podczas gdy kelnerzy
ubrani w biodrowe przepaski zaczynali roznosić, w połączeniu z cieknącymi kuflami
piwa, cuchnącą kapustę okraszoną bezmięsną kiełbasą, spleśniałą słoniną, zzieleniałą
szynką i kiełkującymi kartoflami, poddając w ten sposób pod nienamyślającą się
ocenę dobrze usposobionych podniebień ffinezyjny rozkffit kuchni ffrancuzskiej.
Zazie, skosztowawszy dań, oświadczyła bez dwóch zdań, że to jest gówno. Gliniarz
wychowany przez swą matkę dozorczynię w solidnej tradycji wołowiny z cebulą,
baba ze swojej strony specjalistka od autentycznych frytek, sam Gabriel, mimo
iż przywykły do dziwnego jedzenia serwowanego w knajpach, pospieszyli, by zasugerować
dziecku tę podłą ciszę, która pozwala właścicielom garkuchni zepsuć smak publiczny
w planie polityki wewnętrznej, a w planie polityki zewnętrznej wypaczyć na użytek
cudzoziemców wspaniałe dziedzictwo, jakie kuchnie Francji otrzymały od Galów,
którym zawdzięczamy poza tym, jak każdy wie, portki, bednarstwo i sztukę niefiguratywną.
- Nie zabronicie mi chyba powiedzieć – odezwała się Zazie – że to (gest) jest
obrzydliwe.
- Oczywiście, oczywiście – powiedział Gabriel – nie chcę cię zmuszać. Ja jestem
wyrozumiały, nieprawda, proszę pani?
- Czasami – powiedziała wdowa Mouaque. – Czasami.
- To niezupełnie to – powiedział Trouscaillon - to przez grzeczność.
- Grzeczność moja dupa – powiedziała Zazie.
- Panie – powiedział Gabriel do glinamana – proszę pana o pozostawienie mnie
wychowania tego dzieciaka tak, jak ja to rozumiem. To ja mam za nią responsibilitas.
Nie, Zazie?
- Siezdaje – powiedziała Zazie. – W każdym razie nie ma mowy, żebym wcięła to
paskudztwo.
- Panienka sobie życzy? – dopytywał się obłudnie bezczelny kelnerzyna, który
węszył bójkę.
- Chce coinego – powiedziała Zazie.
- Nasz alzacki bigos nie smakuje panience? – zapytał bezczelny kelnerzyna.
Chciał być ironiczny, dupek.
- Nie – powiedział Gabriel z siłą i pewnością siebie – nie smakuje jej.
Kelnerzyna rozważył przez moment posturę Gabriela, następnie w osobie Trouscaillona
wywęszył glinę. Tyle atutów złączonych w jednej ręce dziewczynki skłoniło go
do zamknięcia swojej wielkiej gęby. Już miał więc dać dowód padania plackiem,
kiedy kierownik, jeszcze głupszy, postanowił się wtroncić. I dał zaraz swój
numer popisowy.
- Co je, co je – zaćwierkał – cudzoziemcy pozwalają sobie rozprawiać o kuchni?
No co jest kurde, majo tupet ci turyści ftymroku. Może jeszcze zaczno tfierdzić,
że sie znajo na żarciu, nadenci śmierdziele.
Zwrócił się do kilku z nich (gesty).
- Nie no powiedzcie mi, naprawdę myślicie, że stoczyliśmy tyle zwycięskich wojen,
żebyście przyjeżdżali tu pluć na nasze bomby lodowe? Myślicie, że uprawiamy
w pocie czoła mocne czerwone i denaturat, żebyście przyjeżdżali krzywić na nie
gęby na korzyść waszych paskudztw jak cocacola albo chianti? Banda próżniaków,
podczas gdy wy praktykowaliście jeszcze kanibalizm, wysysając szpik z kości
waszych byle jak pokrajanych wrogów, nasi przodkowie, Krzyżowcy, przygotowywali
już befsztyk z frytkami, zanim jeszcze nawet Parmentier odkrył ziemniaki, nie
mówiąc już o kiszce z fasolką szparagową, której żeście nigdy nie byliście w
stanie wyprodukować. Nie w smak wam? Nie? Jak byście sie na tym znali choć troche!
Odetchnął, a następnie kontynuował w te uprzejme słowa:
- A może to cena wywołuje te wasze grymasy? A nasze ceny sombaaardzo uczciwe.
Nie macie o tym pojęcia, kupo sknerów. Z czego nasz szef nie zapłaciłby podatków,
gdyby nie brał pod uwagę wszystkich waszych dolarów, z którymi nie wiecie, co
z nimi zrobić?
- Skończyłeś już te pierdoły? – zapytał Gabriel.
Kierownik wydał okrzyk wściekłości.
- I to to ośmiela się twierdzić, że mówi po francusku – zawył.
Odwrócił się do bezczelnego kelnerzyny, by podzielić się z nim swoimi wrażeniami:
- Nie no słyszysz to prymitywne łajno, które sobie pozwala zwracać się do mnie
w naszym dialekcie. Czy to nie jest odrażające...
- Ale przecież nieźle gada – powiedział bezczelny kelnerzyna, który bał się
dostać po mordzie.
- Zdrajca – powiedział kierownik doprowadzony do ostateczności, dziki i trzesący
się.
- Na co czekasz, żeby mu sprać pysk? – zapytała Zazie Gabriela.
- Ććśś – zrobił Gabriel.
- To niech pan mu ukręci męskości – powiedziała wdowa Mouaque – to go nauczy
życia.
- Nie chcę na to patrzeć – powiedział Trouscaillon, który pozieleniał. – Kiedy
zabierze się pan do dzieła, ja się na chwilę oddalę. Mam właśnie ważny bigofon
do wykonania do Prefektancji.
Bezczelny kelnerzyna ciosem łokcia w bidon kierownika podkreślił wypowiedź klienta.
Wiatr się odwrócił.
- To powiedziawszy – zaczął kierownik – to powiedziawszy, czego panienka sobie
życzy?
- To coś, co pan tu serwuje – powiedziała Zazie – to po prostu gówno.
- Zaszła pomyłka – powiedział kierownik z dobrotliwym uśmiechem – zaszła pomyłka,
to było dla stolika obok, dla turystów.
- Oni są z nami – powiedział Gabriel.
- Prosześń martwić – powiedział kierownik porozumiewawczym tonem – już ja sie
postaram zastompić mój bigosik. Co panienka sobie życzy zamiast?
- Inny bigos.
- Inny bigos?
- Tak – powiedziała Zazie – inny bigos.
- Ale – powiedział kierownik – inny nie będzie lepszy od tego. Od razu to panience
mówię, żeby się znowu nie zaczęły reklamacje.
- A tak w ogóle to jest tylko to coś do jedzenia w pańskim zakładzie?
- Służę panience – powiedział kierownik. – Ach gdyby nie było podatków (westchnienie).
- Mniam, mniam – powiedział jeden z turystów, smakując ostatecznego dna swego
talerza bigosu.
Gestem dał znać, że chce jeszcze.
- O – powiedział triumfalnie kierownik.
I talerz Zazie, który bezczelny kelnerzyna właśnie zabrał, pojawił się przed
bulimikiem.
- Ponieważ widzę, że jesteście koneserami – kontytuował kierownik – radzę wam
spróbować naszego corned beef w sosie własnym. I otworzę konserwę przy was.
- Długo mu zajęło, zanim pojął – powiedziała Zazie.
Upokorzony kierownik zaczął się oddalać. Gabriel, dobra dusza, żeby go pocieszyć,
zapytał:
- A pańska grenadyna? Dobra jest u was grenadyna?